piątek, 9 stycznia 2015

#1

On nie żyje.
Umarł, znów w piekielnym cierpieniu i straszliwych mękach.
Budzę się z przeraźliwym krzykiem. Znów ten sam koszmar. Ja. Cato. Igrzyska. Śmierć.
Chowam twarz w kolana i powtarzam sobie, że to tylko sen.
Sen, który prześladuje mnie już od wielu tygodni. Noc w noc dokładnie to samo.
Jestem na arenie. W tym roku to pustynia. Żar leje się z nieba, temperatura z pewnością przekroczyła już pięćdziesiąt stopni Celsjusza. Ubrana jestem w krótkie, szare spodenki i przewiewną, niebieską bluzkę. Na plecach mam ciężki plecak z najbardziej potrzebnymi rzeczami. Razem z Cato próbujemy przejść przez niekończące się piaski pustyni. Blondyn ma na nodze podłużną ranę, z której powoli sączy się ciemnoczerwona krew. Nagle, nie wiadomo skąd, przylatuje do nas tysiące sępów. Próbujemy się bronić, lecz nie mamy szans. Ptaki rozrywają nas, kawałek po kawałku, zadając tym samym niewyobrażalny ból. Po wielu godzinach spędzonych praktycznie w piekle, skąpani w piekącym słońcu, odchodzimy. Przegrywamy.
Otwieram oczy i i staram się opanować.
W pokoju jest jasno, co znaczy, że muszę się zbierać. Po drugiej stronie łóżka leży z zamkniętymi oczami Cato. Uwielbiam go obserwować, gdy śpi. Wygląda wtedy bardzo niewinnie, a jego twarz jest odprężona. Perfekcyjnie proste blond włosy spływają na czoło, ramionami obejmuje pierzynę. Słońce ostrożnie pada na jego zaspaną twarz.
- Wychodzisz już? - pyta. Najwyraźniej już się obudził.
- Muszę - wstaję z łóżka i przeczesuję palcami włosy.
Lubię u niego nocować, ale nienawidzę wracać do domu. Na samą myśl, że wrócę do matki, robi mi się niedobrze.
Większość dzieci w Dwójce ma normalne życie, rodzinę, przyjaciół. Ale nie ja. Człowiek, który prawnie jest moim ojcem, zginął na Igrzyskach. Matka całymi dniami przepija każdy grosz, który uda mi się zaoszczędzić.
Nienawidzę moich rodziców. Nienawidzę Dwójki. Nienawidzę Panem. Nienawidzę igrzysk.
- Dziś dożynki - mruczy, zakrywając twarz poduszką.
Chciał powiedzieć: "Nie myśl nawet, że pozwolę zgłosić się na ochotnika".
Mieszkamy w małym, ale także ostatnim i jedynym państwie na świecie, nazywanym Panem. W szkole nas uczą, że Ziemia, czyli planeta na której żyjemy, jest ogromna.
Podobno kiedyś tętniła życiem. Było siedem kontynentów, na sześciu żyli ludzie. Dziś został jeden, w dodatku o ponad połowę mniejszy niż kilkaset lat temu.
Panem podzielono na trzynaście dystryktów i jedno miasto-stolicę, czyli Kapitol. Wszystkim żyło się dobrze, a przynajmniej lepiej niż nam, teraz.
Żyć nie umierać.
Ale ludzie są niewyobrażalnie głupi i naiwni. Potrafią wszystko zepsuć.
Ponad siedemdziesiąt lat temu dwanaście z trzynastu dystryktów rozpoczęło wojnę z Kapitolem.
Przegrali, dystrykt trzynasty został zrównany z ziemią, a przez bunt rebeliantów co roku organizowane są Głodowe Igrzyska.
Co roku, w dzień zwany dożynkami, w każdym z dwunastu dystryktów odbywa się losowanie. Opiekun, w przypadku Dwójki Annie Hollingsworth, wybiera jedną dziewczynę i chłopaka w wieku od dwunastu to osiemnastu lat. To oni będą reprezentować dystrykt na Igrzyskach.
Oczywiście ktoś może chcieć zostać trybutem. W takim przypadku wszyscy ochotnicy po losowaniu podnoszą do góry prawą rękę. Mentor danego dystryktu wybiera spośród ochotników jednego, który automatycznie zostaje trybutem.
Jest też druga strona medalu.
W nagrodę za lojalność wobec Kapitolu podczas buntu, w Dwójka zaczęła być faworyzowana. Właśnie w tym dystrykcie są najlepsze warunki do życia. Ponadto, aby zwiększyć szanse dzieciaków z Dwójki na wygraną w igrzyskach, założono specjalne akademie, w których wybiera się i trenuje przyszłych trybutów.
Jedynka i Czwórka szybko spostrzegły, że coś jest nie tak. Kapitol, by nie dopuścić do skandalu, wybudował też w tych dystryktach akademie. Wymyślono także olimpiady międzydystryktowe, w których mogą brać udział tylko osoby z Jedynki, Dwójki i Czwórki. Inne dystrykty nie mają zielonego pojęcia o olimpiadach.
W wieku siedmiu lat w szkołach dla bogatych dzieci odbywa się selekcja. Ten chłopczyk nadaje się do akademii, ta dziewczynka nie. Dzieci trybutów, którzy wygrali igrzyska lub zaszli bardzo daleko, od razu przydzielani są akademii.
Przez kolejne sześć lat doskonalimy swoje umiejętności. Uczymy się posługiwać bronią, zabijać, polować, rozpalać ognisko. Trzynastolatek z akademii spokojnie poradziłby sobie na igrzyskach.
Kolejne dwa lata to głównie treningi wytrzymałościowe. Biegi na pięćdziesiąt kilometrów, podciąganie się osiemset razy na drążku, skoki przez przeszkody.
Co roku w akademii, dzień przed dożynkami, odbywa się losowanie ochotników. Brzmi to trochę naciąganie i śmiesznie, ale wcale takie nie jest. Zasady są nadzwyczaj proste - Dwójkę może reprezentować tylko osoba powyżej czternastego roku życia. Imiona i nazwiska wszystkich uczniów w akademii są spisywane na kartkach i jedna, zupełnie przypadkowa osoba losuje dwie karteczki z dwóch szklanych kul. Tylko wytypowane osoby mają prawo zgłosić się na ochotnika. Każda sytuacja, w której łamane jest to niezapisane prawo, kończy się cichą śmiercią buntownika.
W tym roku wypadło na mnie. Zostałam wylosowana i od wczoraj nie mogę w to uwierzyć.
Cato też. Jest wściekły, nie chce pogodzić się z myślą, że pojadę do Kapitolu, a on nie.
- Jak myślisz, powinnam założyć tą czerwoną sukienkę i czarny żakiet czy może czarną sukienkę i czerwony żakiet? Co będzie lepiej wyglądać w telewizji?
Blondyn zdejmuje z twarzy poduszkę i rzuca mi rozdrażnione spojrzenie. Nie lubi, gdy z nim pogrywam w taki sposób.
- Jak myślisz, powinienem przywiązać cię do grzejnika sznurkiem czy może przykuć cię do niego metalowymi kajdankami? - unosi do góry prawą brew i momentalnie przybliża się do mnie. W ułamku sekundy wstaje, chwyta moje nadgarstki, kładzie je na poduszce i siedzi na mnie okrakiem. Nie mogę w żaden sposób się ruszyć. Leżę na plecach i wiercę się, by się oswobodzić, jednak to nic nie daje. Słyszę bicie jego serca, które zawsze przyspiesza, gdy mnie dotyka. Czuję jego zapach, zapach proszku do prania i zimnej coli.
- Nigdzie nie idziesz - szepcze mi do ucha.
Uśmiecham się szeroko i patrzę mu prosto w oczy. Uwielbiam to robić. Jego błękitne, chłodne jak kryształki lodu oczy roztapiają się pod wpływem mojego spojrzenia.
Niesamowite, jak na siebie działamy.
- Prędzej wejdzie tu Finn, który jest za drzwiami i nas podsłuchuje.
Cato krzyczy coś niecenzuralnego w stronę Młodego i rzuca czymś ciężkim w stronę wyjścia. Śmieję się i wyślizguję się spod niego.
Finn to młodszy brat Catona. Wyglądają prawie identycznie, tylko Finn ma bardziej dziecięcą i niewinną twarz. Młody często podsłuchuje, gdy przesiaduję  u Catona, jednak nigdy nie wchodzi do pokoju.
Lubię braci Cato. Finn i Shane zastępują moją rodzinę. Dzięki nim wiem, jak to jest mieć rodzeństwo.
- Uciekam na autobus - mówię, otwierając okno.
Tylko raz w życiu weszłam do domu Hadley'ów przez drzwi. Miałam wtedy dwanaście lat i byłam już jedną nogą na tamtym świecie. Gdyby nie pani Hadley, już dawno by mnie tu nie było.
Gdy byłam mała, moja mama bardzo się o mnie troszczyła. Do dziś mam przed oczami zmęczoną, ale przeszczęśliwą Willow, która czyta mi bajkę na dobranoc. Widzę jej uśmiech, gdy wracałam z akademii, jej śmiech, gdy po raz pierwszy wygrałam walkę z chłopakiem, jej łzy, gdy dałam jej laurkę na Dzień Matki.
Nigdy nie chciała, żebym pojechała na igrzyska. Jej mąż, Phil, jakieś dziesięć lat przed moimi urodzinami zginął jako oddany Dwójce trybut. Pamiętam, jak kiedyś obudziłam się w środku nocy i słyszałam jej krzyki. Myślałam, że to jednorazowe, jednak powtarzało się to noc w noc.
W wieku dwunastu lat Willow stwierdziła, że pojadę na igrzyska i nie będzie mogła mnie zatrzymać. Oczywiście zapewniałam ją, że dwunastolatki w Dwójce nie jeżdżą do Kapitolu, ale ona się upierała, że straciła mnie na zawsze, że na pewno zginę. Od tamtego czasu zaczęła pić. Od tamtego dnia straciłam ją. Straciłam jedyną osobę na tym świecie, której zależało na mnie. Na zawsze.
W dystrykcie Drugim każda zdrowa osoba ma obowiązek pracować. Gdy ktoś się z tego nie wywiązuje, trafia do więzienia, a jego ewentualne dzieci do Domu Dziecka. Widziałam kiedyś dzieciaki z domu dziecka. I do dziś ich oczy są w moich najgorszych koszmarach.
Willow ma gdzieś zasady obowiązujące w Dwójce. Pije od rana do wieczora, nie ważne, czy to poniedziałek, wtorek, niedziela. Strażnicy wiedzą o tym i tylko dzięki "zapomodze", którą im co miesiąc dyskretnie udzielam, trzymają język za zębami.
Wychodzę z domu Hadley'ów i idę na najbliższy przystanek autobusowy. Autobusy w dożynki kursują bardzo rzadko, więc uśmiecham się, gdy udaje mi się jakiś złapać. Wchodzę do niego i przykładam do czytnika bilet, ale nie chce się odbić.
- Nie wymieniony - kwituje kierowca, wąsaty i z małymi, brązowymi oczami. - Panienko, dziś mamy nowy miesiąc!
O, nie. Tylko nie to.
Przeszukuję nerwowo kieszenie w poszukiwaniu jakichś drobniaków. Nie, nie! Przecież musi się uzbierać!
Przeklinam kilka razy pod nosem i staram się uśmiechnąć. Może chociaż mnie przewiezie kilka przystanków?
- Naprawdę? To niemożliwe! Przecież jeszcze wczoraj był... - śmieję się głupio. Nie umiem zachowywać się jak dziewczyny z bogatych domów, które potrafią oczarować facetów jednym uśmiechem, ale chociaż próbuję. Nie jest łatwo zachowywać się tak żałośnie. Czasem zastanawiam się, czy one wciąż udają, czy po prostu są takie puste. - Panie kierowco, kompletnie wyleciało mi to z głowy! - spoglądam na niego z przerażeniem - Ja... Może mógłby pan chociaż...
Kierowcy chyba nie podobają się moje gierki, bo natychmiast wstaje i mierzy mnie wzrokiem.
- Albo panienka płaci, albo wysiada - mówi, a ja rozglądam się gorączkowo po autobusie. Może ktoś znajomy pożyczy mi parę groszy?
A, zapomniałam. Ja przecież nie mam znajomych.
Wściekła odwracam się na pięcie i wychodzę z autobusu.
Dawno nikt mnie tak nie potraktował. Nie pozwolę tak sobą pomiatać.
Szybko wiążę włosy i przygotowuję się do biegu. Nie muszę jechać tym autobusem. Łaski bez, mogę biec.
Kocham biec.
Biorę głęboki wdech i ruszam równo z autobusem. Nie jedzie on bardzo szybko, ale tylko dlatego, że jest narazie w centrum Dwójki. Potem na pewno przyspieszy. Całą moją uwagę pochłania bieg. Stawiam stopę za stopą, i tak ciągle, i ciągle. Nic innego się nie liczy. Kontroluję wdech i wydech, ale nie poświęcam temu szczególnej uwagi. Robię to automatycznie, jak robot. Maszyna. Bo właśnie tego nas uczą w akademiach. Jak stać się bezawaryjnymi maszynami do zabijania.
Autobus co jakiś czas zatrzymuje się na przystankach, wtedy robię sobie krótką przerwę, ocieram pot z twarzy i z rąk. Jednak nie staję. Maszeruję, chociażby w kółko. Nie wolno mi się zatrzymywać, bo wtedy już nie ruszę.
Dystrykt Drugi jest ogromny, dlatego podzielono go na siedem wiosek. Każdy zbudowany jest koło kamieniołomu. Cato mieszka w centrum, ja w ostatniej, siódmej wiosce.
Gdy jestem już w piątej wiosce, zaczyna mi brakować tchu. To dobrze. Niedługo przerodzi się to w ból, a gdy go pokonam, przekroczę pewną granicę. Za nią nie ma już niczego, za nią człowiek jest niezniszczalny. Nie obchodzi go nic, nie dociera do niego nic. Wpada w trans. Już dawno się od tego uzależniłam.
Nawet nie zauważam, że docieram pod mój dom. Stary, wynędzniały, rozpadający się. Ale mój, własny, niepowtarzalny. To ja zarabiam na jego utrzymanie. Ja naprawiam cieknące rury, wymieniam dachówkę. Jestem z niego dumna.
Autobus zatrzymuje się na przystanku obok mojego domu. Czuję na sobie wzrok wszystkich pasażerów. Uśmiecham się i powoli podchodzę do drzwi.
W domu biorę szybki prysznic w zimnej wodzie, podczas którego czuję, jak każdy mięsień mojego ciała drga. Potem robię mocny makijaż, podkręcam końcówki włosów i ubieram się w czerwoną sukienkę i długie, sięgające za łokcie czarne rękawiczki. Paznokcie pomalowałam wczoraj na ciemnoczerwony kolor, który przy końcówkach przechodzi w czarny. Podchodzę do stłuczonego lustra i przeglądam się. Wyglądam cudownie. Bordowa szminka pasuje do sukienki, która jest lekko obcisła w dekolcie i rozkloszowana w dolnej części. Kruczoczarne włosy spływają kaskadą na plecy. Zakładam na stopy czarne szpilki, biorę jakieś drobne na autobus i wychodzę. Nie żegnam się z matką, bo po co? I tak jej nie obchodzę.
Autobus, który zabiera wszystkich z danej wioski, odjeżdża punktualnie o wpół do dziewiątej. Kupuję bilet, który wcale nie jest tani, i zajmuje miejsce przy oknie. Nie mogę pozwolić, by makijaż mi spłynął. Nie dziś, gdy muszę wyglądać idealnie.
Jedziemy znacznie szybciej niż pozwala prawo i dlatego docieramy do centrum w piętnaście minut.
Plac Zwycięstwa znajduje się w samym sercu Dwójki. Przychodzę tam tylko w dożynki, na losowanie. Znajdują się tu szklane pomniki wszystkich zwycięzców igrzysk z dystryktu Drugiego. Kiedyś marzyłam, że stanie tu mój pomnik. Czuję dreszcze patrząc na nie, bo właśnie dziś to marzenie może zacząć się spełniać.
Przed pałacem burmistrza rozłożono ogromną scenę. Prowadzą na nią błyszczące w słońcu stopnie. Scena zrobiona jest z kryształu, chyba grafitu. Ustawiono na niej trzy złote fotele i rozwinięto przed nimi czerwony dywan. Po środku ustawiono dwa złote stołki na kule i pomiędzy nimi mikrofon. Wygląda bajecznie, jak rezydencja króla.
Przy stolikach ubrani w białe, dopasowane stroje ludzie pobierają dzieciakom kroplę krwi z palca i umieszczają ją na malutkiej karteczce. Podpisują ją imieniem i nazwiskiem, następnie wrzucają do dwóch szklanych kul. Nie lubię momentu, gdy nakłuwają mój palec, ale jakoś to znoszę. Bez tego nie mogłabym być wylosowana.
Bardzo rzadko ktoś, kogo wybierze Annie, jedzie do Kapitolu. Zazwyczaj ten zaszczyt, a raczej przekleństwo, spada na ochotników.
Gdy kartka z moim imieniem i nazwiskiem zostaje wrzucona do kuli, ustawiam się w sektorze z innymi szesnastolatkami. Patrząc na nie, robi mi się niedobrze. Wyglądają okropnie, jak sztuczne lalki. Ich sukienki są bardzo skąpe i obcisłe, eksponują każdą fałdkę tłuszczu. A dziewczyny mają tych fałdek całkiem sporo.
Po piętnastu minutach na scenę wchodzi Annie, burmistrz i Lyme, nasza mentorka. Wszyscy są wyraźnie poddenerowani, ale nikt nic do siebie nie mówi. Dwoje ludzi w białych uniformach wnosi na scenę szklane kule. Burmistrz poprawia jeszcze gniazdo, które ma na głowie i podchodzi do mikrofonu. Na początku wita wszystkich serdecznie i dziękuje za przybycie. Jakbyśmy mieli wybór. Ludzie jest bardzo dużo. Wylewają się z placu na ulice, na których zresztą też się nie mieszczą. Strażnicy Pokoju próbują ich posegregować, ale to niemożliwe.
Po wyczytaniu długiej listy zwycięzców burmistrz ustępuje miejsca Annie. Ta podchodzi do mikrofonu i nieśmiało zaczyna mówić, jaki to zaszczyt być tutaj, w "sercu Panem".
Nasza opiekunka nigdy nie ubierała się normalnie. Rok temu założyła na siebie trzy białe firanki, a dziś obwinęła się drutem i rozłożyła na nim srebrny materiał.
Rozglądam się nerwowo. Szukam Catona, jednak nigdzie nie mogę go znaleźć. Jego bracia są na swoich miejscach: Shane stoi koło pani Hadley, a Finn rozmawia ze swoim przyjacielem w rzędzie czternastolatków. W końcu dostrzegam go wśród siedemnastolatków. Uśmiecha się szyderczo patrząc na Annie, która zanurza dłoń w kartkach. Po chwili unosi jedną do góry, rozwija i czyta:
- Melinda Whitford.
Córka burmistrza.
Mała, gruba dziewczynka z uśmiechem wychodzi z grupy siedemnastolatek Nienawidzę jej. Jest pewna siebie, wie, że nie pojedzie na igrzyska. Bo niby dlaczego miałaby pojechać? Zdaje sobie sprawę, że ktoś musi się za nią zgłosić. Jest przecież córką samego burmistrza Whitforda. Następczyni władzy.
Melinda spokojnym krokiem wchodzi po schodach. Ma na sobie obcisłą, sięgającą za kolana sukienkę w kolorze zielonym i szpiczaste, skórzane pantofle. Jej przetłuszczone żółte włosy tworzą pewnego rodzaju aureolę. Annie wita ją serdecznie, jednak nie przytula się do niej, jak to ma w zwyczaju, tylko wyciąga rękę. Ta ją ściska, pokazując przy tym szponiaste paznokcie pomalowane na beżowo.
Melinda Whitford. Fuj.
Chwilę później Annie podchodzi do drugiej kuli i losuje kolejną karteczkę. Ostrożnie ją rozwija i odczytuje.
- Brian Hartwell.
Od strony sektora dorosłych słychać cichy pomruk. Brian to młody, rudy chłopiec, który podbił serca wszystkich w Dwójce. Każdy go lubi. Jest szczery, miły, ale gdy przyjdzie co do czego, umie nieźle komuś przyłożyć. Kilka razy z nim rozmawiałam, jest niesamowity. Nie przechwala się, nie mądruje, od czasu do czasu sypnie mocnym żartem.
Wchodzi na scenę szybkim krokiem. Całuje wyciągniętą dłoń Annie i kłania się nisko publiczności, dotykając przy tym cylindrem podłogi.
To oczywiste, że nie pojedzie do Kapitolu. Ludzie go tutaj potrzebują. On tutaj potrzebuje tych ludzi.
Staram się nie uśmiechać, gdy Lyme tłumaczy zasady zgłaszania się na trybuta. Nie są one znowu nadzwyczajne skomplikowane: za dziewczynę może zgłosić się dziewczyna, za chłopca chłopiec, ręka wysoko do góry i mentor wybiera spośród ochotników dwójkę reprezentantów.
Niby rok w rok dzieje się dokładnie to samo, jednak dziś jest inaczej. Atmosfera jest napięta, wszyscy milczą. Czuję się, jakbym coś przegapiła, ale nie mam pojęcia, co. Zaraz po przemowie Lyme do góry wysuwają się dwie ręce. Moja i Logana, tak jak było wcześniej ustalone.
Ze zwycięskim uśmiechem wchodzę na scenę, stukając głośno obcasami. Chcę, by wszyscy się na mnie teraz patrzyli. To mój moment. Moja chwila. Moja szansa. Za sekundę przedstawię się, podam rękę Loganowi i...
Tyle że drugim ochotnikiem wcale nie jest Logan. Tylko Cato.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz