sobota, 31 stycznia 2015

#5

Czuję na swojej skórze jego przyspieszony oddech, ale nie ruszam się. Skulona staram ocierać się łzy, jednak jest ich zbyt dużo.
-Powiedz mi, co zrobiłam źle? - pytam pusto, wpatrując się w zachód słońca. Jaskrawe barwy działają kojąco, ale mimo wszystko nie mogę się uspokoić,
-Nic. - odpowiada Peeta i niepewnie mnie przytula - Jesteś tylko człowiekiem, tak? Masz uczucia, zrozum to. - nie mam pojęcia, jak on to robi, że każdy wierzy w jego słowa. Wpatruję się w jego jak w obrazek. Peeta czaruje innych swoimi słowami. To właśnie dzięki niemu uspokajam się. Zamykam powoli powieki i opieram głowę o jego ramię.
Pamiętam, że gdy byłam mała uwielbiałam śpiewać jedną piosenkę. Była ona inna od wszystkich banałów, których uczyliśmy się w szkole. Wydawało mi się, że ma jakiś ukryty sens. Jednak moja matka zakazała mi jej śpiewać. Tłumaczyła mi, że możemy mieć przez to kłopoty. Dopiero teraz zrozumiałam sens tych słów. Dwójka jest całkowicie podporządkowana Kapitolowi. Nie mamy żadnych praw. Jesteśmy maszynkami do zabijania.

"Masz prawo kochać, masz prawo śnić
Masz prawo śpiewać, masz prawo żyć
Masz prawo marzyć teraz i tu
Na przekór kłamstwu, na przekór złu."

-Dziękuję. - szepczę cicho, wtulając się w piekarza
-Clove... - wzdycha - Wytłumacz mi jedną rzecz. - odwracam się do niego twarzą i ze skupieniem czekam na pytanie - W jaki sposób oni was aż tak perfekcyjnie wyszkolili? - wybucham głośnym śmiechem, ale Peeta dalej pozostaje poważny. Prostuję się więc i dalej go słucham. - Nie chodzi mi tylko o to, że Cato trafił oszczepem kukłę z odległości piętnastu metrów... Jak oni sprawili, że nie macie żadnych uczuć? - jego tęczówki na chwilę krzyżują się z moimi. Biorę głęboki oddech i odpowiadam.
-W wieku siedmiu lat dokonano selekcji. Słabszych oddzielono od mocniejszych. - zaciskam mocno powieki, przypominając sobie tą okropną chwilę - Zaczęto nas szkolić... Gdy nieco podrośliśmy, mieliśmy może z dziesięć lat, nie celowaliśmy już w kukły. Naszymi tarczami stały się właśnie te dzieci. Wmawiano nam, że oni... - jęczę cicho - Błagam, nie każ mi tego tłumaczyć. To było naprawdę okropne...
-W porządku. - odpowiada ponuro, po czym znów mnie obejmuje. Rozmawiamy na luźne tematy, widocznie bojąc się wejść na głębszą wodę. Nawet nie czuję, kiedy zasypiam...
-Clo, czemu taka jesteś? - pyta Cato, a ja niepewnie muskam dłonią jego policzka
-Jaka jestem? - pytam pusto, wpatrując się w jego cudowne tęczówki. Jesteśmy sami. Leżymy u niego na łóżku. Blondyn obejmuje mnie, a ja ostrożnie kładę się na jego torsie.
-Czemu udajesz, że cię nie obchodzę, a tak naprawdę nie możesz beze mnie wytrzymać? Czemu się oszukujesz? Clo, ja tego nie chcę... - delikatnie całuje mnie w skroń, a po całym moim ciele przechodzi przyjemny dreszcz
-Ja też tego nie chcę. - szepczę cicho, po czym namiętnie go całuję
Budzę się z przeraźliwym krzykiem. Wpatruję się w jakąś osobę, która stoi przede mną, nie mogąc się opanować. Po moich policzkach płyną łzy. Trudno. Mrugam kilkakrotnie i znów spoglądam na osobę stojącą przede mną. Momentalnie ją rozpoznaję.
-Haymitch? - pytam pusto, powoli opanowując moje drgające ciało - Co ty tu robisz?
-A co ty tu robisz? - odpowiada złośliwie. Wzdycham głośno i ocieram łzy z policzka.
-Już nic. Wychodzę. - mówię chłodno, nawet nie patrząc na chłopaka z Dwunastki. Przechodzę koło Haymitcha i spoglądam mu prosto w oczy. Potem bezczelnie śmieję się mu w twarz. - I zrozum w końcu, że to nie ja ani nie mój ojciec zabił Maysilee! To były leśne ptaki. To one rozszarpały jej szyję! - widzę, jak Abernathy próbuje zapanować nad emocjami. W pierwszej chwili chce mnie zabić, jednak z trudem się opanowuje. Syczy tylko, żebym wyszła, więc pewna siebie to robię.
Zbiegam szybko po schodach i z impetem wchodzę do mojego apartamentu. Ze zdziwieniem zauważam, że nikogo nie ma w kuchni. Wzruszam ramionami i zamawiam porządny posiłek. Błyskawicznie pochłaniam dwa talerze zupy jarzynowej, kopytka oraz ciastka z orzechów włoskich. Na dobitkę wypijam jeszcze gorące kakao. Przepełniona decyduje się na szybką kąpiel oraz rozmowę z Cato. To ostatnie nie przychodzi mi zbyt łatwo, ale nie mam wyboru. Muszę z nim rozmawiać. Dla dobra Dwójki.
Niepewnie pukam do jego pokoju. Po odczekaniu kilkunastu sekund naciskam klamkę. Zero odpowiedzi. Jednym, pewnym kopniakiem otwieram je. Zauważam, że blondyn leży na łóżku, ściskając w ręku jakąś fotografię.
-Hej? - witam się z nim, choć w sumie nie wiem po co. Przecież mogłam tu wejść bez pukania, choćby i wyważając drzwi. Ale nie zrobiłam tego. Dlaczego? Może to po prostu szacunek do tych wszystkich chwil spędzonych razem? Nie wiem. I szczerze nawet nie chcę wiedzieć.
-Oh, to ty, Clo. - Cato jest wyraźnie zdziwiony, momentalnie chowa fotografię pod poduszkę. - Myślałem, że to Glimm. - prostuje, a ja uśmiecham się niechętnie.
-Taa, jasne. - podchodzę do niego i rzucam się na łóżko - Musimy pogadać. - blondyn patrzy na mnie spod byka, a ja wiem, że muszę mu to wytłumaczyć - O sojuszu, oczywiście.
-W sumie to nie zawracałem sobie tym głowy. - wzrusza ramionami, co mnie strasznie drażni. Mimo wszystko zachowuje pozory i nie daję się ponieść emocjom.
-A ja myślałam. - rzucam obojętnie -Myślałam o mnie, o tobie, Marvelu, Glimmer, Jamesie, Stelli.... - wyliczam - I Peecie.
-Peeta? Z Dwunastki!? - blondyn rzuca mi zaciekłe spojrzenie, a ja kiwam głową
-Jest silny. Przyda się nam. - mówię zachęcająco
-I co z tego? Tresh też jest silny. - prycha
-Naprawdę!? To idź geniuszu i powiedz: "Hej, Tresh. Choć, przyłączysz się do nas, wybijemy bezbronnych, a potem zabijemy ciebie". - odgryzam mu się
-Co ty mi chcesz powiedzieć!? - pyta chłodno
-To, że Tresh jest z Jedenastki. I nigdy się nie zgodzi na żaden sojusz. - wstaję z łóżka i podchodzę do drzwi
-A Peeta niby się zgodzi? - odwracam się do Catona
-O to niech cię już głowa nie boli. - syczę, po czym wychodzę i zatrzaskuję drzwi. Opieram się o drzwi od jego pokoju i... Płaczę. Znów.
-Jesteś żałosna, Clove. - mówię sama do siebie, po czym biorę się w garść i wychodzę z apartamentu.
Między mną a Cato nie zawsze było kolorowo. Z początku gardziliśmy sobą. On był moim największym wrogiem. To właśnie go najbardziej nienawidziłam. To właśnie mu chciałam udowodnić, jak silna jestem. Myślałam, że jest bezdusznym człowiekiem. Wmawiałam to sobie każdej nocy, przypominając sobie nasze przekomarzania. Z czasem wszystko się zmieniło. Zaczęłam dostrzegać w nim ludzkie odruchy. Pewnego dnia, gdy miałam może z trzynaście lat, mój świat wywrócił się do góry nogami. Głód doskwierał mi już od kilku dni. Byłam tak chora, że nie mogłam się ruszyć z miejsca. Czekałam na śmierć. Pragnęłam jej. Ale... Niespodziewanie zjawił się on. Przyszedł, mimo rzęsistego deszczu. Przyszedł, mimo tego, że dzieliło nas wiele kilometrów. Pomógł mi. I będę mu za to wdzięczna chyba do końca życia.
Wędruję spokojnie krętymi uliczkami Kapitolu, nie zważając na to, jak bardzo wyróżniam się od Kapitolińczyków. Potrzebuję odetchnąć. Odciąć się od wszystkiego, co mnie otacza. Choć na chwilę. Spacer mi w tym pomaga. Ciasne uliczki, domki wyglądające jak z piernika... Czuję się jakbym była księżniczką w bajce. Tylko gdzie się podział mój książę?
W pewnym momencie spostrzegam, że jeden budynek znacznie różni się od innych. Nie jest lukrowany, różowy, ani przesadnie zdobiony. Zwykły, szary dom, z drewnianymi drzwiami i maleńkimi oknami. Bez zastanowienia tam wchodzę.
Mrok panujący w pomieszczeniu momentalnie mnie przeraża, jednak szybko opanowuję strach. Uśmiecham się chłodno i mówię bezgłośne "dzień dobry. Jest tu ktoś?". Nie słyszę jednak odpowiedzi, więc wychodzę. Dopiero później spostrzegam swój błąd. Na ogłoszeniu na ścianie wyraźnie pisze "czynne od 22 do 6". Lekko podirytowana tym faktem wracam do apartamentu.
-Hej, Clo. - wita mnie promiennie Glimmer
-Hej, Glimm. - odpowiadam jej wymuszonym uśmiechem - Czekasz na Cato? - dopytuję, przechodząc przez kuchnię
-Oh, tak właściwie to nie. Czekam, aż się opanuje i mnie przeprosi. - zdziwiona przystaję i odwracam się do niej twarzą
-A co on ci takiego zrobił? - pytam z udawaną troską, przysuwając się bliżej blondynki
-Powiedział, że jestem panienką na jedną noc. - chlipie, a ja mimowolnie podążam do pokoju Cato
-Załatwię to z nim. - krzyczę do Glimmer, gdy stoję już pod jego pokojem
Nie opanowuję emocji. Nie chcę. Nie mogę. Nie potrafię. Jestem na niego zła, wściekła za to, co zrobił blondynce. Co on sobie w ogóle myśli? Że jak wygląda jak grecki bóg, to może upokarzać każdą dziewczynę? O nie, Cato. Tym razem posunąłeś się za daleko.
-Co ty sobie wyobrażasz, Hadley? - krzyczę, rzucając się na niego
-Też cię miło widzieć, Clove. - odpowiada, a z jego twarzy nie schodzi szczery uśmiech. Spoglądam mu prosto w oczy, jednak nie dostrzegam tam ani grama złośliwości ani arogancji. Szamotam się z nim chwilę, próbując stoczyć go z łóżka.
-Jak mogłeś to zrobić Glimmer!? - syczę, a on przewraca mnie. Teraz leżę plecami na podłodze, i to on ma nade mną pełną kontrolę.
-A od kiedy ty się z nią przyjaźnisz, co? - mruczy mi do ucha, a ja próbuję przetoczyć go na drugą stronę - Właśnie. Tak naprawdę nic cię nie obchodzi. - ręką sięga po pilota i blokuje drzwi od środka, cały czas napierając na mnie swoim ciałem
-Puść mnie. - mówię chłodno, a on bezczelnie patrzy mi prosto w oczy
-Clove... - wzdycha głośno - Czy ty naprawdę nic nie rozumiesz? - stopy przenosi na moje nadgarstki. Przejeżdża kciukiem po mojej twarzy, a ja zamykam powieki. Zmuszam się, by go teraz nie pocałować. Clove, nie! Jesteś teraz na niego zła! Jednak błękit jego tęczówek rozmiękcza moje serce. Prawda jest taka, że nie potrafię się długo na niego gniewać. I on dobrze o tym wie. - Byłem z Glimmer tylko po to, by wzbudzić twoją zazdrość. - przewracam teatralnie oczami, a on wygina kąciki ust w delikatny uśmiech - Chciałem, byś zrozumiała, że nie możesz żyć beze mnie... - wbijam wzrok w ścianę, podczas gdy on patrzy na mnie z uwagą - Ja cię dalej kocham. I nigdy nie przestanę...
~.~
Kolejny!
I jak wam się podoba?
Dziękuję za nominację do LA, niedługo się  nią zajmę.
Dziękuję za komentarze i pozdrawiam was serdecznie w ten pierwszy dzień ferii ♥
PS: Kolejny pojawi się, gdy pod tym postem pojawią się trzy komentarze :3

sobota, 24 stycznia 2015

#4

Słońce delikatnie przedziera się przez zniszczone i poplamione zasłony w moim malutkim pokoiku. Z westchnieniem kładę stopy na brudnej, betonowej podłodze i zaczynam szukać szczotki do włosów i gumki. Rozglądam się po malutkiej, drewnianej, zgrzybiałej szafce, która znajduje się w kącie, tuż obok wynędzniałej maty, na której siedzę.
-Hej, Clovie.
Do pokoju wchodzi Cato, trzymając w ręku jabłko i szklankę wypełnioną do połowy wodą. Blondyn ubrany jest w strój treningowy, czyli dopasowane, czarne spodnie i szarą koszulkę, która idealnie okala jego klatkę piersiową. Jego włosy są jeszcze mokre, niedawno musiał jeszcze być w domu.
-Przyniosłem śniadanie - mówi i siada obok mnie.
-Dobrze wiesz, że nie musisz mi pomagać - warczę.
Biorę do ręki jabłko i szybko je zjadam. Wstaję i szukam w szafce jakiś czystych ubrań. Wyrzucam na podłogę stos brudnych i przepoconych szmat i znajduję jakieś ubranie treningowe.
-Która jest godzina? - pytam, szukając tym razem stroju do szkoły.
-Jakieś piętnaście po czwartej - odpowiada, lustrując mnie wzrokiem.
Świetnie. Czy ja kiedykolwiek nauczę się wstawać wcześnie?
Muszę się pospieszyć, inaczej nie zdążę na pierwszy trening, który zaczyna się o wpół do piątej.
-Leży gdzieś w kuchni moja matka? - chwytam za spodnie znalezione przed sekundą i naciągam je na siebie.
-Ta - blondyn zniesmaczony kręci głową. - Pijana, jak zwykle.
-Czyli wszystko w normie - kwituję, zmieniając bluzkę.
Moja matka przestała się mną zajmować gdy miałam dwanaście lat. Stwierdziła, że i tak pojadę na igrzyska, więc nie ma sensu troszczyć się o malutką Clove. Od tego czasu sama muszę o siebie zadbać. Pieniądze na jedzenie mam dzięki pracy, do której chodzę w każdą sobotę. Sprzątam mieszkania bogatym ludziom w Dwójce.
Do wynędzniałej torby pakuję porozrzucane po pokoju książki i kilka ubrań. Szybko przeczesuję włosy i wiążę je w kucyka.
-O której kończysz? - pytam, zakładając buty.
-



W czasie jednej nocy dowiaduję się wielu ciekawych rzeczy o Dwunastce, a Peeta wielu rzeczy o Dwójce. Rozmawiamy praktycznie na wszystkie tematy. Blondyn pomaga mi się odprężyć, zapomnieć o wszystkim. Dzięki niemu nie przejmuję się tym, że niedługo będę musiała go zabić. Wytwarza się pomiędzy nami dziwna więź, której nie mogę do końca nazwać. Ufam mu, a on mi. Jednak czy nie jest zbyt wcześnie na przyjaźń? Sama nie wiem.
W czasie kilkunastu godzin dowiaduję się, że Peeta jest szesnastoletnim piekarzem, od dawna zakochanym w Katniss. Pewnego deszczowego dnia uratował jej życie. Nigdy jej nie powiedział o tym, co do niej czuje. Jego ojciec zakochał się w jej matce, jednak ona wybrała górnika. Peeta wie, że nie wyjdzie z tych igrzysk żywy. Tłumaczy mi coś, co nie do końca rozumiem. Mówi, że nie chce być pionkiem w grze. Wzruszam ramionami. Nic z tego nie zrozumiem.
Opowiadam blondynowi o moim dystrykcie : o szkoleniach, Strażnikach i ściśle przestrzeganym prawie. Staram się wytłumaczyć mu moją sytuację z Cato. Opowiadam mu nawet o moim dzieciństwie, o czym jeszcze nie mówiłam nikomu.
Dziwne, że aż tak bardzo zaufałam prawie zupełnie nieznanemu trybutowi. Przecież on może to wykorzystać! Ale nie myślę o tym. Jest mi lżej. Peeta działa jak lekarstwo : leczy moją załamaną psychikę i pozwala wylać z siebie złe wspomnienia.
-Dziś pierwszy dzień szkolenia. Będziesz przy stanowiskach z Katniss? - pytam, leżąc wtulona w chłopaka i patrząc na piękny wchód słońca
-Tak. Haymitch kazał trzymać nam się razem. - mówi, nie odrywając wzroku od słońca - A co z Cato? Będziesz przy nim? - kręcę głową
-Będę przy nożach. Cato pewnie przy mieczach, chyba, że będzie wolał trzymać się z Glimmer. Mamy szukać potencjalnych sojuszników. - wzdycham, a dopiero później zdaję sobie sprawę z jednej ważnej sprawy : chłopiec z Dwunastki wie już o mnie wszystko. Gdyby ludzie z mojego dystryktu dowiedzieli się o tym, zabiliby mnie na miejscu. Na szkoleniu wciąż nam powtarzali, że mamy być skryci w sobie i tajemniczy.  Tym czasem Peeta wie o mnie wszystko. I to mnie przeraża.
-Jaki jest twój ulubiony kolor? - pytam, próbując oderwać się od męczących myśli
-Nie wiem. - wzdycha - Nigdy się jakoś nad tym nie zastanawiałem... A twój? - odpowiada ciepło
-Pomarańczowy. Taki, jak to wschodzące słońce. - uśmiecham się lekko do niego, po czym wstaję - Muszę iść. - oznajmiam cicho, nie chcąc psuć wyjątkowej atmosfery
-Wrócisz do mnie wieczorem? - pyta, momentalnie wstając i podchodząc do mnie
-Przy zachodzie słońca. - szepczę - Jeśli mnie wcześniej Cato nie zabije. - dodaję optymistycznie
-Więc... Do zobaczenia, Clove. - Peeta niespodziewanie przybliża się do mnie i całuje mnie w policzek
-Do zobaczenia, Peeta. - odpowiadam lekko zdziwiona, po czym wchodzę do windy i naciskam numer 2.
Podchodząc do mojej sypialni, słyszę czyjeś krzyki. Szybko je lokalizuję. Pochodzą z pokoju Catona. Wyostrzam zmysły, wyciągam nóż i podkradam się pod drzwi jego sypialni. Zauważam na ścianie tablet. Włączam go i od razu uzyskuję podgląd pokoju blondyna. Ze zdziwieniem zauważam, że to wcale nie jest wołanie o pomoc. To bardziej jęki rozkoszy Glimmer, która aktualnie dochodzi wraz z Cato. Zażenowana wyłączam urządzenie i udaję się do mojej sypialni. Zrzucam ubrania i momentalnie usypiam.
Budzę się zaledwie kilka godzin później. Cały czas myślę o Cato. Jeszcze nie tak dawno mówił, że mnie kocha, uwielbia i nigdy nie zostawi, a teraz co? Przy pierwszej najbliższej okazji zabawia się z Glimmer. Ale w sumie to dobrze. Jak tak dalej pójdzie będę czuć do niego tylko nienawiść. I będzie mi go łatwiej zabić.
-Co ty tu robisz!? Wynoś się stąd! Tu nie potrzebują takich małych i słabych smarkul jak ty, żałosna dziewczynko! - krzyczy na mnie, a ja mimowolnie wybucham śmiechem
-Może i jestem mała, ale jednym ruchem potrafię cię zabić! - prycham, wyciągając z pasa nóż i rzucając za siebie. Trafiam w sam środek tarczy, czyli tam, gdzie powinno być serce u człowieka.
Nigdy nie zapomnę pierwszego spotkania z nim. Nie zapomnę jego pewnej miny, a potem zdziwienia i podziwu.
Podchodzę do szafy i jak zwykle wybieram zestaw ubrań. Dziś decyduję się na turkusowe spodnie i czarną koszulę z prześwitującymi rękawami. Wybieram także czarne szpilki. Włosy zostawiam rozpuszczone.
Wchodzę do kuchni, by coś zjeść. Zauważam, że Cato i Glimmer się całują na kanapie, więc rzucam im szybkie "cześć", nawet nie zwracając na nich uwagi. Obojętność. To najlepsza cecha wszystkich zawodowców. Nie czują nic. Są zimni jak lód i obojętni. Nie przywiązują większej wagi do ludzi, nie szukają ciepłych relacji.
Podczas gdy ja zajadam się ciepłymi bułeczkami z białym serem, Glimmer i Cato przenoszą się do innego pokoju. To dobrze. Znowu mogę być sama.
Jednak moje szczęście nie trwa długo : niedługo po zjedzeniu posiłku przychodzi Marcus, przynosząc mi strój na trening. Wysilam się na uśmiech i na ciche "dziękuję", po czym kieruję się do swojego pokoju. Wchodzę pod prysznic i wybieram kilka losowych przycisków. W efekcie z góry spływa na mnie lodowata woda, a od boku wypływa jakaś dziwna, gęsta i cytrynowa piana. Po moim ciele przechodzi dreszcz, a ja najszybciej jak potrafię wciskam inne przyciski. Tym razem spod panelu wysuwają się dziwne rurki, z których płynie różany płyn. Przewracam oczami. Lepsze to, niż cytrynowa piana, której nie da się domyć.
Wychodzę spod prysznica i zakładam obcisły czarny kombinezon, który dostałam od Marcusa. Zauważam, że po bokach mój stylista doszył czerwone pasma, które zapewne pomogą pracować moim mięśniom.  Do kompletu dodał elastyczne skarpety i skórzane buty, dopasowane do moich stóp. Włosy związuję w kucyk i w marszobiegu opuszczam apartament.
Postanawiam nie korzystać z windy, lecz przebiec się. W końcu to tylko drugie piętro, więc nic mi się nie stanie. Zbiegam więc schodach i po chwili jestem w  Ośrodku Szkoleniowym. Większość trybutów już jest obecna. Siadam na progu i z niecierpliwością czekam, aż wybije dziesiąta. Przyglądam się uważanie trybutom. Peeta rozmawia z Katniss. Marvel zagaduje do dziewczyny z Czwórki. Szóstka wydaje się nieobecna; jakby w innym świecie. Uśmiecham się szyderczo. Łatwo będzie mi ich zabić.
Nagle wbiegają zdyszany Cato i Glimmer; zaraz po ich wchodzi Atala. Jest to dobrze zbudowana kobieta w wieku mniej więcej dwudziestu lat. Objaśnia nam podstawowe zasady szkolenia. Słucham jej uważnie, chłonąc każde jej słowo.
Zaraz po przemówieniu podchodzę do stanowiska z nożami. Patrzę na tarcze i uśmiecham się złośliwie. Powoli rozluźniam ciało i przejeżdżam po stalowej obudowie zabójczych przedmiotów. Czemu właściwie noże? Czemu na szkoleniu nie wybrałam czegoś innego, na przykład oszczepu? Nie wiem. Noże zawsze przyciągały moją uwagę. Są wielofunkcyjne, małe i śmiercionośne. Dla mnie to połączenie idealne. Możesz nimi zabić wroga, ale także wypatroszyć królika.
Ostrożnie podnoszę nóż i przejeżdżam palcem po jego ostrzu. Jest ścięte pod odpowiednim kątem, zapewnia precyzyjne wbicie się i pozostanie w obiekcie. Jego budowa sprawia, że bardzo szybko będzie się przedzierał przez ludzkie mięśnie i tkanki, przez co zapewni szybką śmierć. Wzruszam ramionami i odnotowuję w głowie, że muszę na arenie jak najszybciej je znaleźć.
Przymocowuję pas z nożami do bioder i kucam. Biorę głęboki wdech i wyciągam jeden nóż. Przypominam sobie ćwiczenia ze szkolenia w Dwójce i postanawiam je odwzorować. Momentalnie wstaję i ciskam nożem w tarczę. Padam na ziemię, przetaczam się, i dopiero wtedy rzucam po raz drugi. Wykonuję przewrót przez bark i znów ciskam nożem. Podbiegam bliżej tarczy i rzucam, odwrócona tyłem. Padam na plecy i przewracam się szybko na brzuch. Szybko wstaję i wycofuję się, zasypując tarczę kolejnymi nożami.
Uśmiecham się szeroko, gdy spostrzegam, że mój pas jest pusty. Spoglądam na tarcze : wszystkie mają nóż w odpowiednim miejscu. Dyskretnie odwracam się i kątem oka spostrzegam, że wszystkie pary oczu zwrócone są na mnie. Cato kiwa z uznaniem głową, tak samo reszta zawodowców. W oczach reszty trybutów zauważam zdziwienie i podziw. Nawet u Tresha, osiłka z jedenastki. Uśmiecham się jeszcze szerzej, po czym wyjmuję noże z tarczy i rozpoczynam nowe ćwiczenie.
Podczas przerwy na lunch siadam przy stoliku z trybutami z Jedynki, Czwórki i z Catonem. Glimmer przekomarza się z chłopakiem z dystryktu Czwartego, Jamesem. Marvel przechwala się przed Stellą, dziewczyną z Czwórki. Tylko ja i Cato siedzimy cicho. Patrzę, jak chłopak z mojego dystryktu podchodzi i szepcze coś do ucha Glimmer, a ta śmieje się głośno. Staram się na nich nie reagować W końcu każdy ma prawo się zakochać, prawda?
-Hej, Clo, co ty taka cicha? Opowiedz nam coś o sobie. - proponuje James, a ja mam ochotę go zabić. Postanawiam jednak zaczekać do Igrzysk. Tak. To zdecydowanie dobry pomysł.
-Ale co mam wam o sobie powiedzieć? - wzdycham - Moje życie jest strasznie nudne, jak każdego w Dwójce. - uśmiecham się i zauważam, jak Cato spogląda się na mnie ze zdziwieniem. On wie, jak ciężko jest u mnie w domu. Ojciec nie żyje. Zginął na Igrzyskach, dlatego pewnie wszyscy myślą, że zgłosiłam się, by zemścić się za ojca. Zabrali go tam w wieku osiemnastu lat, kiedy miałam roczek. Gdy została piątka zawodników, trójka zawodowców z Jedynki i Czwórki utworzyła sojusz przeciwko mojemu ojcu. Nie miał szans, ale mimo tego walczył. Walczył do ostatniego tchu. Zdążył zabić jednego trybuta, a chłopaka z Czwórki poważnie zranił. Niestety, dobiła go dziewczyna z dystryktu rannego. Do dziś w Dwójce mój ojciec jest wzorem dla młodych. - A ty, Jam? Praktycznie nic o tobie nie wiem. - zręcznie zmieniam temat, by uniknąć rozwinięcia tematu mojego życia. O mojej sytuacji w domu wiedzą tylko dwie osoby: Cato i Peeta.
-Moje życie opiera się głównie na łowieniu ryb. - śmieje się głośno, tak, że wszyscy zebrani w sali zwracają na niego uwagę - Więc również nic ciekawego. - kwituje, uśmiechając się szeroko. - A ty, Cato? Powiesz nam coś o sobie? - sięgam po bułkę i powoli ją przeżuwam, kiedy blondyn piorunuje mnie wzrokiem. Siadam po turecku i uważnie słucham niebieskookiego.
-Co mam powiedzieć? - wzrusza ramionami - Od dziecka byłem szkolony na Strażnika Pokoju. - patrzy na mnie wymownie, a ja z trudem powstrzymuję się, by nie wybuchnąć śmiechem. Wiem, że Cato kłamie. Od dziecka był szkolony na trybuta. Niedawno dostał się nawet do specjalnej szkoły, gdzie miał trenować jeszcze półtorej roku, i dopiero wtedy zgłosić się na ochotnika. Los wybrał inaczej, ale wiem, że blondyn sobie poradzi. Doskonale posługuje się mieczem, bezbłędnie rzuca oszczepem, jest silny i doświadczony w walce wręcz. Jednym ruchem potrafi zabić człowieka. - Moją jedyną pasją jest bieganie. Biegam szybko i pokonuję długie dystanse. - prycha, a ja wiem, że to prawda. Ale wiem też, że ja biegam o niebo lepiej. Zawsze, gdy na szkoleniu dziewczyna rywalizowała z chłopakiem, ja trafiałam na Cato. Zawsze w biegach wygrywałam. - A może ty coś o sobie opowiesz, Stella? - i blondyn nie lubi opowiadać o sobie. Męczy go to. - Tylko błagam, nie przechwalaj się. Opowiedz o czymś ciekawym... Proszę. - jęczy cicho i posyła dziewczynie jeden z jego cudownych uśmiechów. Zawsze były one zarezerwowane dla mnie. Jak to możliwe, że w ciągu kilku dni tak wiele się zmieniło?
-No dobra. - ulega prośbą Catona, po czym nerwowo przeczesuje palcami włosy - Niedawno poznałam takiego mega, mega przystojnego chłopaka... - w tym momencie się wyłączam. Nigdy nie potrafiłam rozmawiać na typowe dla dziewczyn tematy, typu chłopcy, ubrania i makijaż. Nie nadawałam się do tego. Byłam wychowana w warunkach ekstremalnie trudnych, od dziecka zdana praktycznie tylko na siebie. Do dwunastego roku mojego życia moja matka pracowała, ale potem... Stwierdziła, że nie ma dziecka. Że zginęło na Igrzyskach, podobnie jak ojciec. Chciała w pewien sposób zatuszować prawdę, wyłączyć się od rzeczywistości. Pomagał jej w tym alkohol. Więc to ja pracowałam, chodziłam na szkolenie i uczyłam się. A ona piła. To było jej jedyne zajęcie...
Po przerwie wracamy do zajęć. Nie potrafię się skupić. Cały czas dyskretnie przyglądam się Cato, który co chwilę dyskretnie całuje Glimmer. Tęsknię za nim. Za jego pocałunkami. Za jego dotykiem, ciepłem, za jego słowami. Zaciskam powieki. Jestem wśród dwudziestu trzech ludzi, którzy chcą mnie zabić. Reprezentuje Dwójkę. Muszę być silna. Podchodzę do mojego ulubionego stanowiska i chwytam za noże. Wyładowuje wszystkie emocje, rzucając coraz to szybciej, lepiej, sprawniej i mocniej w tarcze. Gdy przez przypadek nóż przelatuje przez tarczę, robiąc w niej dziurę, sponsorzy spoglądają na mnie z podziwem. Ale ja nawet nie podnoszę na nich wzroku. Nie potrafię. Każdy mój mięsień drga. Nie potrafię nad sobą zapanować. Z trudem dotrzymuję do końca szkolenia, po czym wsiadam do windy. Bez zastanowienia wciskam numer dwanaście, po czym biegnę na dach. I znów płaczę. Jestem żałosna.
~.~
Jest i #4
Podoba wam się? Czekam na opinie.
Może jakieś sugestie do następnego rozdziału? Jestem otwarta na propozycje :)
Pozdrawiam ;*

wtorek, 20 stycznia 2015

#3

Rankiem przebieram się w czarną, rozkloszowaną spódniczkę, sięgającą mi do połowy ud,  dżinsową koszulę, którą zawiązuję na pępku i czarne baletki. Włosy związuję w koka i udaję się na śniadanie. Tym razem jestem pierwsza. Spokojnie zamawiam jedzenie, po czym delektuję się nim w samotności. Dopiero po chwili dołącza do mnie Lyme i Annie, a na samym końcu Cato.
-Macie jakiś konkretny plan? - pyta Lyme, a ja kiwam głową.
-Mamy zamiar utworzyć sojusz - oznajmiam twardo.
-Świetnie! - Lyme klaska, a potem przygląda nam się złowrogo - A co potem?
-Potem będzie rzeź - wdycham, upijając łyk wody.
-Można i tak... - odpowiada zrezygnowana mentorka - Wiem, że wszystkiego nauczyli was na szkoleniu. Pamiętajcie tylko o tym, by uczestniczyć w treningach. - oznajmia sucho i wstaje od stołu
-Zaraz dojeżdżamy! - cieszy się Annie
Niedługo potem wraz z przypuszczeniami Annie, dojeżdżamy do Kapitolu. Oślepia mnie blask tego miasta. Tysiące małych, krętych uliczek z bajkowymi domami. Mieszkańcy Kapitolu ubrani są w śmieszne, kolorowe stroje i różnobarwne peruki. Traktują nas jak widowisko, pokazują nas palcami i fotografują.
Od razu oddają nas do Centrum Odnowy. Tam zapoznaję się z moją ekipą przygotowawczą. To trójka naprawdę miłych ludzi, których imion nie mogę spamiętać. Mają niebieskie i zielone peruki, w tym samym kolorze są ich ubrania. Usypiają mnie. Budzę się dopiero parę godzin później, a przede mną stoi mój stylista.
-Marcus. - podaje mi dłoń, którą niechętnie ściskam - Ja i stylistka Cato postanowiliśmy zrobić z was rzymskich wojowników. - oznajmia promiennie - Twój strój leży w szafie. Zaraz do ciebie przyjdę.
Szybkim kokiem podchodzę do szafy. Przykładam do czytnika moją dłoń, a drzwi szafy momentalnie się otwierają. Na wieszaku wisi złoty strój, zrobiony z piór. Obok zauważam złoty hełm ze skrzydłami po bokach. Uśmiecham się chłodno i przebieram się w niego. W momencie, w którym zasuwam zamek, wchodzi Markus.
-Istna zabójczyni. - mówi ironicznie, a ja posyłam mu jedno z moich zabójczych spojrzeń - Spokojnie, żartowałem! - unosi ręce w geście kapitulacji. Mimo wszystko uśmiecham się gorzko, ale z oczu nie schodzi mi nieprzyjemny chłód. Stylista zakłada mi na głowę hełm, poprawiając coś przy mojej fryzurze. Prowadzi mnie na paradę. - Zaraz przyjdę. Znajdź Cato. - rozkazuje, udając się do czyjejś stylistki. Nerwowym krokiem podążam do Catona, po drodze wpadając na kogoś.
-Co ty wyprawiasz, do cholery? - pytam wściekła, nawet nie zaszczycając chłopaka moim spojrzeniem.
-To ty na mnie wpadłaś! - broni się, podając mi dłoń, by pomóc mi wstać.
-Nie musisz mi pomagać. - mówię chłodno, wstając i otrzepując się.
-Może chcę? - pyta z aluzją, patrząc prosto w moje oczy - Peeta. - przedstawia się, a ja przymykam oczy.
Pan Pomocny się znalazł.
-Clove. - odpowiadam, mimowolnie się uśmiechając. Sama nie wiem, dlaczego. Przecież nie przyjechałam się tu zaprzyjaźniać. "I ciebie niedługo zabiję" myślę, odchodząc od chłopaka z Dwunastki.
Podchodzę do Catona i z trudem powstrzymuję się od pocałowania go. W porę jednak przypominam sobie, że właśnie jestem na igrzyskach, i że p r a w d o p o d o b n i e będę musiała zabić i jego. Spuszczam głowę. Cato naprawdę wygląda perfekcyjnie. Złoty strój idealnie okala jego urzeźbione ciało. Blond włosy wkomponowują się w złoty hymn. Niebieskie oczy świecą niczym dwa malutkie diamenciki. Wzdycham głośno. Mam już wszystkiego dość.
Widzę, jak Cato klei się do Glimmer. Cały czas słodko się do niej uśmiecha, a w pewnym momencie zostawia mnie i podchodzi do niej. Śmieją się i żartują w najlepsze, podczas gdy ja jestem zupełnie sama. Dopiero Marcus pyta o Catona, a po chwili jego stylistka przyprowadza go do mnie.
Wsiadam na rydwan, chłodno patrząc przed siebie. Moja twarz wygląda jak skamieniała. Catona też. Nie uśmiechamy się, nie machamy do publiczności. Jesteśmy zabójcami z dystryktu drugiego. Wymagają od nas profesjonalizmu, a nie sztucznych uśmiechów i słodkich buziaków do publiczności.
Mieszkańcy Kapitolu i tak nas uwielbiają. Robią nam zdjęcia i wykrzykują nasze imiona. Gdy dojeżdżamy, słyszymy głośne "Katniss! Katniss!". Patrzę groźnie na ekran. Dziewczyna wygląda, jakby stała w płomieniach. Kamera pokazuje na Peetę. Jego także okalają płomienie. Trzyma Katniss za rękę. Nie wiem czemu, ale czuję delikatne ukłucie w sercu. To dziwne, bo przecież prawie nie znam tego blondyna. Mimowolnie porównuję go z Cato, kiedy prezydent Snow wygłasza przemówienie.
Zaraz po paradzie kierujemy się do apartamentu. Po drodze zrzucam ten beznadziejny hełm. Numer piętra odpowiada numerowi dystryktu. Wciskam więc dwójkę, nie czekając na nikogo. W ostatniej chwili postanawiam wcisnąć najwyższy numer jaki jest, czyli dwunastkę. Chcę dostać się na dach. Chcę być sama, a na moim piętrze i tak pewnie zaraz wszyscy będą. Nie mogą mnie zobaczyć w takim stanie. Straciłabym autorytet.
Gdy nareszcie wchodzę na dach, siadam na zimnej, betonowej posadzce i patrzę się przed siebie. Przypominam sobie o moich planach, które Cato zniszczył. O naszych marzeniach, które przez niego legły w gruzach.
Igrzyska. Wygrana. Sława. Chwała. Zakończenie szkoły. Rozpoczęcie szkolenia na strażnika. Rozpoczęcie pracy. Przygoda. Poznawanie nowych dystryktów. W końcu, po latach, spotkanie. Kto wie, może nawet ślub? Dzieci?
Nie, to ostatnie wykreślić.
I przedostatnie też.
Podnoszę kamień z betonu i obracam go w palcach. Chcę nim rzucić tak daleko, jak tylko mogę.
-Nie radziłbym. Chyba, że chcesz się zabić.
Odwracam się i zauważam Pana Pomocnego.
-Znakomicie, jeszcze ciebie tu tylko brakowało - warczę.
Peeta podnosi kamień i delikatnie rzuca go przed siebie. Ze zdziwieniem obserwuję jak wraca, ledwo nie zabijając przy tym chłopaka z Dwunastki.
-Pole. Można się było domyślić - kręcę głową. - Już jedna osoba przez nie zabiła trybuta, czy w tym Kapitolu już kompletnie nie myślą? - śmieję się gorzko.
-Co? - pyta ze zdziwieniem Pan Pomocny. - Kto kogo zabił w ten sposób?
Blondyn siada obok mnie, a ja się od niego odsuwam.
-Haymitch. W ten sposób wygrał igrzyska - mówię całkiem spokojnie.
-Nie... Nie! - z niedowierzaniem kręci głową - To niemożliwe, rozumiesz!?
Wybucham głośnym śmiechem i wstaję.
-Jak mi nie wierzysz, to sam się go spytaj. I powiedz mu, że mój ojciec nie zabił jego dziewczyny, nie mógł, bo w tym samym czasie był pożerany przez wiewiórki.
Odwracam się od Pana Pomocnego i idę w stronę windy. Wsiadam do niej i bez zastanowienia wciskam drugi numerek.
Willow, czyli moja matka, w wieku siedemnastu lat została zmuszona do ślubu z Phil'em Allisonem. Ich małżeństwo trwało pół godziny. Ludzie mówią, że nie było zbyt szczęśliwe, bo moja matka była zakochana w Mark'u Scott'cie. Tydzień przed osiemnastymi urodzinami Phila odbyły się Dożynki. Mąż mojej matki zginął, a szczęśliwa Willow mogła być z Markiem. Jednak nigdy się nie pobrali, bo w Dwójce ślub można wziąć tylko raz w życiu.
-Gdzieś ty się podziewała!? - wrzeszczy Cato, a ja patrzę na niego lodowatym wzrokiem.
-Nie twój interes. - odpowiadam twardo i siadam przy stole. Zamawiam sałatkę owocową oraz kurczaka w sosie czosnkowym. Zajadam się pysznościami, nie zwracając uwagi na setki obelg od Lyme. Cato ze skupieniem na mnie patrzy. Milczy, co mnie niezmiernie denerwuje. Sprawia wrażenie zamyślonego, dawno nie widziałam go w takim stanie.
Kończę kolację i bez słowa udaję się do mojej sypialni. Cato idzie za mną. Rzucam się łóżko, czekając, aż blondyn wejdzie za mną. I tak się dzieje.
-Co ty wyprawiasz? - pyta chłodno.
-Nie twój interes - syczę, przymrużając oczy.
-Masz racje, nie mój - uśmiecha się gorzko. - Wiem, że mamy układ, że nic dla siebie nie znaczymy i w ogóle... - wzdycham głośno, piorunując go wzrokiem - Chcę cię tylko powiadomić, że Glimmer może być częstym gościem w moim pokoju. Szczególnie w nocy. I nie licz na to, że to będzie spokojna noc. - oznajmia, a ja wzruszam ramionami
-OK. Jeśli to wszystko, to wyjdź. - mówię całkiem obojętnie. Nie, nie będę płakać w tego powodu. Jestem już wystarczająco zmęczona tym wszystkim, że nie czuję już nic. Blondyn nie wychodzi. - Coś jeszcze? - kręci głową - To wyjdź. No, już! Wyłaź stąd! - rzucam obok niego lampką, która leżała koło łóżka, a on błyskawicznie wynosi się z mojej sypialni.
Podchodzę do ogromnej szafy i szybko wybieram tradycyjnie czarne rurki, do tego koszulkę z napisem, skórzaną kurtkę i czarne botki. Cicho wymykam się z apartamentu i podchodzę do windy. Chwilę później znajduję się na dachu. Wpatruję się tępo w gwiazdy. Otacza mnie przyjemny chłód.
-Wiedziałem, że wrócisz. - słyszę za sobą pewny głos Peety. Momentalnie się odwracam i pokazuję na miejsce obok siebie. Dopiero gdy blondyn siada, zaczynam rozmowę z nim.
-Nie bądź taki pewny siebie, Panie Pomocny - rzucam krótko, nie odwracając wzroku od ciemnoniebieskiego nieba.
-Kiedy wymyśliłaś to idiotyczne nazwisko? - pyta zaskoczony, lekko dźgając mnie w ramię.
Wyduszam z siebie nerwowy śmiech.
-Dziś. Jak mi się przedstawiłeś. To była moja pierwsza myśl o tobie.
Peeta uśmiecha się szeroko.
-Moją pierwszą myśl o tobie brzmiała coś jak: "kolejna napuszona księżniczka na igrzyskach".
Pan Pomocny tym zdaniem nabił sobie u mnie wielkiego plusa.
-Auć - ironizuję.
-Właśnie o tym mówiłem - śmieje się Peeta.
Przymrużam oczy i spoglądam na niego.
-Jesteś całkiem zabawny. Może gdybyśmy poznali się nie na igrzyskach....
-Bylibyśmy przyjaciółmi? - wtrąca blondyn. - Ta, już to dzisiaj przerabiałem z taką jedną laską, w której podkochuję się od małego. Wielkie dzięki - chłopak ostrożnie rzuca kamieniem przed siebie.
Znów mimowolnie śmieję się.
-Życie nie jest sprawiedliwe - podsumowuję, cały czas się uśmiechając.
Peeta zawiesza swój wzrok na mnie.
-Mówisz tak, bo ten ogromny chłopak z twojego dystryktu kręcił z tą blondyną?
Co?
Jak on to zauważył?
Czy to naprawdę było aż tak widoczne.
-Ja... Nie... - chcę mu wytłumaczyć, co naprawdę się między nami działo, ale nie potrafię znaleźć odpowiednich słów.
-Dziewczyno, czy ty się właśnie zarumieniłaś? - pyta zaskoczony, a ja zaczynam dotykać moich policzków.
Nie, to niemożliwe!
A jednak.
Śmieję się najdziwniejszym z moich wszystkich śmiechów i zakrywam twarz dłońmi.
-Łał, wy coś tam, w Dwójce do siebie czujecie.
-Zaczynasz mnie drażnić - warczę, a Peeta wstaje.
-Mhm, kochany jesteś taki piękny! - bierze do ręki jeden z większych kamieni i mówi do niego. - Kocham cię! Będziemy już na zawsze razem! O, tak, skarbie. Już na.... - szybko podrywam się i skaczę na blondyna. Przykładam mu dłoń do ust, a nogami blokuję jego ręce.
-Jeszcze jedno słowo i przestanę być taka miła, Panie Pomocny - cedzę.
Puszczam Peetę i przetaczam się na plecy. Obydwoje wybuchamy głośnym śmiechem.
-Nie jesteś maszynką do zabijania. Ty go kochasz - mówi całkiem poważnie.
-Może - wzruszam ramionami. - Ale przymknij się już....
~.~
Jest i #3
Jak wam się podoba?
Czekam na komentarze :3
Kolejny dodam, gdy nagromadzi się kilka komentarzy.
Pozdrawiam ;*

piątek, 9 stycznia 2015

#2

Gdy go pierwszy raz zobaczyłam, był samotny. I smutny. Siedział przed trampoliną, siłując się z butem, który za nic nie chciał opuścić jego malutkiej nóżki. Podeszłam do

niego, rozwiązałam sznurówkę i powiedziałam do niego:
- Zostaw to, głuptasie, i chodź się bawić.
Chcę mieć przed oczami to wspomnienie gdy staniemy na dworcu w Kapitolu, albo gdy on mnie będzie zabijać. Gdy przyciśnie miecz do mojej tętnicy, poczuje mój

przyspieszony puls, położy drugą rękę na moim sercu i zakończy raz na zawsze ten żałosny splot wydarzeń zwany przez niektórych moim życiem.
Nie zwracam uwagi na nic, ani na Annie, ani na wiwatującą publiczność. Cato jest jedyną osobą na całym świecie, na której mi zależy. O którą dbam. Którą kocham.
Dlaczego to zrobił? Dlaczego pozbawił mnie szansy na szczęście?
Szybko podajemy sobie ręce i schodzimy ze sceny. Udajemy się do przestronnej sali w pałacu prezednckim. Tu mamy być żegnani przez przyjaciół i rodzinę. Tyle że ja nie

mam ani przyjaciół, ani rodziny. Siedzę przez dziesięć minut i wpatruję się w sufit, na którym namalowane są przepiękne freski. Bardzo mi się podobają. Muszę powiedzieć

Catonowi, by podobne umieścił na moim grobie.
W pewnym momencie do sali wchodzi staruszka. Ubrana jest w szare łachmany, w ręku trzyma koszyk przepełniony śmieciami. Podchodzi do mnie, chwyta moją dłoń i

spoglądając mi głęboko w oczy, mówi donośnym głosem:
- Nadzieja zawsze pokona strach. Noś w sercu wiarę w jutro. Zawsze będziemy u twojego boku, Clove.
I wychodzi. Nikt chyba nie zauważył, że się pojawiła.




#1

On nie żyje.
Umarł, znów w piekielnym cierpieniu i straszliwych mękach.
Budzę się z przeraźliwym krzykiem. Znów ten sam koszmar. Ja. Cato. Igrzyska. Śmierć.
Chowam twarz w kolana i powtarzam sobie, że to tylko sen.
Sen, który prześladuje mnie już od wielu tygodni. Noc w noc dokładnie to samo.
Jestem na arenie. W tym roku to pustynia. Żar leje się z nieba, temperatura z pewnością przekroczyła już pięćdziesiąt stopni Celsjusza. Ubrana jestem w krótkie, szare spodenki i przewiewną, niebieską bluzkę. Na plecach mam ciężki plecak z najbardziej potrzebnymi rzeczami. Razem z Cato próbujemy przejść przez niekończące się piaski pustyni. Blondyn ma na nodze podłużną ranę, z której powoli sączy się ciemnoczerwona krew. Nagle, nie wiadomo skąd, przylatuje do nas tysiące sępów. Próbujemy się bronić, lecz nie mamy szans. Ptaki rozrywają nas, kawałek po kawałku, zadając tym samym niewyobrażalny ból. Po wielu godzinach spędzonych praktycznie w piekle, skąpani w piekącym słońcu, odchodzimy. Przegrywamy.
Otwieram oczy i i staram się opanować.
W pokoju jest jasno, co znaczy, że muszę się zbierać. Po drugiej stronie łóżka leży z zamkniętymi oczami Cato. Uwielbiam go obserwować, gdy śpi. Wygląda wtedy bardzo niewinnie, a jego twarz jest odprężona. Perfekcyjnie proste blond włosy spływają na czoło, ramionami obejmuje pierzynę. Słońce ostrożnie pada na jego zaspaną twarz.
- Wychodzisz już? - pyta. Najwyraźniej już się obudził.
- Muszę - wstaję z łóżka i przeczesuję palcami włosy.
Lubię u niego nocować, ale nienawidzę wracać do domu. Na samą myśl, że wrócę do matki, robi mi się niedobrze.
Większość dzieci w Dwójce ma normalne życie, rodzinę, przyjaciół. Ale nie ja. Człowiek, który prawnie jest moim ojcem, zginął na Igrzyskach. Matka całymi dniami przepija każdy grosz, który uda mi się zaoszczędzić.
Nienawidzę moich rodziców. Nienawidzę Dwójki. Nienawidzę Panem. Nienawidzę igrzysk.
- Dziś dożynki - mruczy, zakrywając twarz poduszką.
Chciał powiedzieć: "Nie myśl nawet, że pozwolę zgłosić się na ochotnika".
Mieszkamy w małym, ale także ostatnim i jedynym państwie na świecie, nazywanym Panem. W szkole nas uczą, że Ziemia, czyli planeta na której żyjemy, jest ogromna.
Podobno kiedyś tętniła życiem. Było siedem kontynentów, na sześciu żyli ludzie. Dziś został jeden, w dodatku o ponad połowę mniejszy niż kilkaset lat temu.
Panem podzielono na trzynaście dystryktów i jedno miasto-stolicę, czyli Kapitol. Wszystkim żyło się dobrze, a przynajmniej lepiej niż nam, teraz.
Żyć nie umierać.
Ale ludzie są niewyobrażalnie głupi i naiwni. Potrafią wszystko zepsuć.
Ponad siedemdziesiąt lat temu dwanaście z trzynastu dystryktów rozpoczęło wojnę z Kapitolem.
Przegrali, dystrykt trzynasty został zrównany z ziemią, a przez bunt rebeliantów co roku organizowane są Głodowe Igrzyska.
Co roku, w dzień zwany dożynkami, w każdym z dwunastu dystryktów odbywa się losowanie. Opiekun, w przypadku Dwójki Annie Hollingsworth, wybiera jedną dziewczynę i chłopaka w wieku od dwunastu to osiemnastu lat. To oni będą reprezentować dystrykt na Igrzyskach.
Oczywiście ktoś może chcieć zostać trybutem. W takim przypadku wszyscy ochotnicy po losowaniu podnoszą do góry prawą rękę. Mentor danego dystryktu wybiera spośród ochotników jednego, który automatycznie zostaje trybutem.
Jest też druga strona medalu.
W nagrodę za lojalność wobec Kapitolu podczas buntu, w Dwójka zaczęła być faworyzowana. Właśnie w tym dystrykcie są najlepsze warunki do życia. Ponadto, aby zwiększyć szanse dzieciaków z Dwójki na wygraną w igrzyskach, założono specjalne akademie, w których wybiera się i trenuje przyszłych trybutów.
Jedynka i Czwórka szybko spostrzegły, że coś jest nie tak. Kapitol, by nie dopuścić do skandalu, wybudował też w tych dystryktach akademie. Wymyślono także olimpiady międzydystryktowe, w których mogą brać udział tylko osoby z Jedynki, Dwójki i Czwórki. Inne dystrykty nie mają zielonego pojęcia o olimpiadach.
W wieku siedmiu lat w szkołach dla bogatych dzieci odbywa się selekcja. Ten chłopczyk nadaje się do akademii, ta dziewczynka nie. Dzieci trybutów, którzy wygrali igrzyska lub zaszli bardzo daleko, od razu przydzielani są akademii.
Przez kolejne sześć lat doskonalimy swoje umiejętności. Uczymy się posługiwać bronią, zabijać, polować, rozpalać ognisko. Trzynastolatek z akademii spokojnie poradziłby sobie na igrzyskach.
Kolejne dwa lata to głównie treningi wytrzymałościowe. Biegi na pięćdziesiąt kilometrów, podciąganie się osiemset razy na drążku, skoki przez przeszkody.
Co roku w akademii, dzień przed dożynkami, odbywa się losowanie ochotników. Brzmi to trochę naciąganie i śmiesznie, ale wcale takie nie jest. Zasady są nadzwyczaj proste - Dwójkę może reprezentować tylko osoba powyżej czternastego roku życia. Imiona i nazwiska wszystkich uczniów w akademii są spisywane na kartkach i jedna, zupełnie przypadkowa osoba losuje dwie karteczki z dwóch szklanych kul. Tylko wytypowane osoby mają prawo zgłosić się na ochotnika. Każda sytuacja, w której łamane jest to niezapisane prawo, kończy się cichą śmiercią buntownika.
W tym roku wypadło na mnie. Zostałam wylosowana i od wczoraj nie mogę w to uwierzyć.
Cato też. Jest wściekły, nie chce pogodzić się z myślą, że pojadę do Kapitolu, a on nie.
- Jak myślisz, powinnam założyć tą czerwoną sukienkę i czarny żakiet czy może czarną sukienkę i czerwony żakiet? Co będzie lepiej wyglądać w telewizji?
Blondyn zdejmuje z twarzy poduszkę i rzuca mi rozdrażnione spojrzenie. Nie lubi, gdy z nim pogrywam w taki sposób.
- Jak myślisz, powinienem przywiązać cię do grzejnika sznurkiem czy może przykuć cię do niego metalowymi kajdankami? - unosi do góry prawą brew i momentalnie przybliża się do mnie. W ułamku sekundy wstaje, chwyta moje nadgarstki, kładzie je na poduszce i siedzi na mnie okrakiem. Nie mogę w żaden sposób się ruszyć. Leżę na plecach i wiercę się, by się oswobodzić, jednak to nic nie daje. Słyszę bicie jego serca, które zawsze przyspiesza, gdy mnie dotyka. Czuję jego zapach, zapach proszku do prania i zimnej coli.
- Nigdzie nie idziesz - szepcze mi do ucha.
Uśmiecham się szeroko i patrzę mu prosto w oczy. Uwielbiam to robić. Jego błękitne, chłodne jak kryształki lodu oczy roztapiają się pod wpływem mojego spojrzenia.
Niesamowite, jak na siebie działamy.
- Prędzej wejdzie tu Finn, który jest za drzwiami i nas podsłuchuje.
Cato krzyczy coś niecenzuralnego w stronę Młodego i rzuca czymś ciężkim w stronę wyjścia. Śmieję się i wyślizguję się spod niego.
Finn to młodszy brat Catona. Wyglądają prawie identycznie, tylko Finn ma bardziej dziecięcą i niewinną twarz. Młody często podsłuchuje, gdy przesiaduję  u Catona, jednak nigdy nie wchodzi do pokoju.
Lubię braci Cato. Finn i Shane zastępują moją rodzinę. Dzięki nim wiem, jak to jest mieć rodzeństwo.
- Uciekam na autobus - mówię, otwierając okno.
Tylko raz w życiu weszłam do domu Hadley'ów przez drzwi. Miałam wtedy dwanaście lat i byłam już jedną nogą na tamtym świecie. Gdyby nie pani Hadley, już dawno by mnie tu nie było.
Gdy byłam mała, moja mama bardzo się o mnie troszczyła. Do dziś mam przed oczami zmęczoną, ale przeszczęśliwą Willow, która czyta mi bajkę na dobranoc. Widzę jej uśmiech, gdy wracałam z akademii, jej śmiech, gdy po raz pierwszy wygrałam walkę z chłopakiem, jej łzy, gdy dałam jej laurkę na Dzień Matki.
Nigdy nie chciała, żebym pojechała na igrzyska. Jej mąż, Phil, jakieś dziesięć lat przed moimi urodzinami zginął jako oddany Dwójce trybut. Pamiętam, jak kiedyś obudziłam się w środku nocy i słyszałam jej krzyki. Myślałam, że to jednorazowe, jednak powtarzało się to noc w noc.
W wieku dwunastu lat Willow stwierdziła, że pojadę na igrzyska i nie będzie mogła mnie zatrzymać. Oczywiście zapewniałam ją, że dwunastolatki w Dwójce nie jeżdżą do Kapitolu, ale ona się upierała, że straciła mnie na zawsze, że na pewno zginę. Od tamtego czasu zaczęła pić. Od tamtego dnia straciłam ją. Straciłam jedyną osobę na tym świecie, której zależało na mnie. Na zawsze.
W dystrykcie Drugim każda zdrowa osoba ma obowiązek pracować. Gdy ktoś się z tego nie wywiązuje, trafia do więzienia, a jego ewentualne dzieci do Domu Dziecka. Widziałam kiedyś dzieciaki z domu dziecka. I do dziś ich oczy są w moich najgorszych koszmarach.
Willow ma gdzieś zasady obowiązujące w Dwójce. Pije od rana do wieczora, nie ważne, czy to poniedziałek, wtorek, niedziela. Strażnicy wiedzą o tym i tylko dzięki "zapomodze", którą im co miesiąc dyskretnie udzielam, trzymają język za zębami.
Wychodzę z domu Hadley'ów i idę na najbliższy przystanek autobusowy. Autobusy w dożynki kursują bardzo rzadko, więc uśmiecham się, gdy udaje mi się jakiś złapać. Wchodzę do niego i przykładam do czytnika bilet, ale nie chce się odbić.
- Nie wymieniony - kwituje kierowca, wąsaty i z małymi, brązowymi oczami. - Panienko, dziś mamy nowy miesiąc!
O, nie. Tylko nie to.
Przeszukuję nerwowo kieszenie w poszukiwaniu jakichś drobniaków. Nie, nie! Przecież musi się uzbierać!
Przeklinam kilka razy pod nosem i staram się uśmiechnąć. Może chociaż mnie przewiezie kilka przystanków?
- Naprawdę? To niemożliwe! Przecież jeszcze wczoraj był... - śmieję się głupio. Nie umiem zachowywać się jak dziewczyny z bogatych domów, które potrafią oczarować facetów jednym uśmiechem, ale chociaż próbuję. Nie jest łatwo zachowywać się tak żałośnie. Czasem zastanawiam się, czy one wciąż udają, czy po prostu są takie puste. - Panie kierowco, kompletnie wyleciało mi to z głowy! - spoglądam na niego z przerażeniem - Ja... Może mógłby pan chociaż...
Kierowcy chyba nie podobają się moje gierki, bo natychmiast wstaje i mierzy mnie wzrokiem.
- Albo panienka płaci, albo wysiada - mówi, a ja rozglądam się gorączkowo po autobusie. Może ktoś znajomy pożyczy mi parę groszy?
A, zapomniałam. Ja przecież nie mam znajomych.
Wściekła odwracam się na pięcie i wychodzę z autobusu.
Dawno nikt mnie tak nie potraktował. Nie pozwolę tak sobą pomiatać.
Szybko wiążę włosy i przygotowuję się do biegu. Nie muszę jechać tym autobusem. Łaski bez, mogę biec.
Kocham biec.
Biorę głęboki wdech i ruszam równo z autobusem. Nie jedzie on bardzo szybko, ale tylko dlatego, że jest narazie w centrum Dwójki. Potem na pewno przyspieszy. Całą moją uwagę pochłania bieg. Stawiam stopę za stopą, i tak ciągle, i ciągle. Nic innego się nie liczy. Kontroluję wdech i wydech, ale nie poświęcam temu szczególnej uwagi. Robię to automatycznie, jak robot. Maszyna. Bo właśnie tego nas uczą w akademiach. Jak stać się bezawaryjnymi maszynami do zabijania.
Autobus co jakiś czas zatrzymuje się na przystankach, wtedy robię sobie krótką przerwę, ocieram pot z twarzy i z rąk. Jednak nie staję. Maszeruję, chociażby w kółko. Nie wolno mi się zatrzymywać, bo wtedy już nie ruszę.
Dystrykt Drugi jest ogromny, dlatego podzielono go na siedem wiosek. Każdy zbudowany jest koło kamieniołomu. Cato mieszka w centrum, ja w ostatniej, siódmej wiosce.
Gdy jestem już w piątej wiosce, zaczyna mi brakować tchu. To dobrze. Niedługo przerodzi się to w ból, a gdy go pokonam, przekroczę pewną granicę. Za nią nie ma już niczego, za nią człowiek jest niezniszczalny. Nie obchodzi go nic, nie dociera do niego nic. Wpada w trans. Już dawno się od tego uzależniłam.
Nawet nie zauważam, że docieram pod mój dom. Stary, wynędzniały, rozpadający się. Ale mój, własny, niepowtarzalny. To ja zarabiam na jego utrzymanie. Ja naprawiam cieknące rury, wymieniam dachówkę. Jestem z niego dumna.
Autobus zatrzymuje się na przystanku obok mojego domu. Czuję na sobie wzrok wszystkich pasażerów. Uśmiecham się i powoli podchodzę do drzwi.
W domu biorę szybki prysznic w zimnej wodzie, podczas którego czuję, jak każdy mięsień mojego ciała drga. Potem robię mocny makijaż, podkręcam końcówki włosów i ubieram się w czerwoną sukienkę i długie, sięgające za łokcie czarne rękawiczki. Paznokcie pomalowałam wczoraj na ciemnoczerwony kolor, który przy końcówkach przechodzi w czarny. Podchodzę do stłuczonego lustra i przeglądam się. Wyglądam cudownie. Bordowa szminka pasuje do sukienki, która jest lekko obcisła w dekolcie i rozkloszowana w dolnej części. Kruczoczarne włosy spływają kaskadą na plecy. Zakładam na stopy czarne szpilki, biorę jakieś drobne na autobus i wychodzę. Nie żegnam się z matką, bo po co? I tak jej nie obchodzę.
Autobus, który zabiera wszystkich z danej wioski, odjeżdża punktualnie o wpół do dziewiątej. Kupuję bilet, który wcale nie jest tani, i zajmuje miejsce przy oknie. Nie mogę pozwolić, by makijaż mi spłynął. Nie dziś, gdy muszę wyglądać idealnie.
Jedziemy znacznie szybciej niż pozwala prawo i dlatego docieramy do centrum w piętnaście minut.
Plac Zwycięstwa znajduje się w samym sercu Dwójki. Przychodzę tam tylko w dożynki, na losowanie. Znajdują się tu szklane pomniki wszystkich zwycięzców igrzysk z dystryktu Drugiego. Kiedyś marzyłam, że stanie tu mój pomnik. Czuję dreszcze patrząc na nie, bo właśnie dziś to marzenie może zacząć się spełniać.
Przed pałacem burmistrza rozłożono ogromną scenę. Prowadzą na nią błyszczące w słońcu stopnie. Scena zrobiona jest z kryształu, chyba grafitu. Ustawiono na niej trzy złote fotele i rozwinięto przed nimi czerwony dywan. Po środku ustawiono dwa złote stołki na kule i pomiędzy nimi mikrofon. Wygląda bajecznie, jak rezydencja króla.
Przy stolikach ubrani w białe, dopasowane stroje ludzie pobierają dzieciakom kroplę krwi z palca i umieszczają ją na malutkiej karteczce. Podpisują ją imieniem i nazwiskiem, następnie wrzucają do dwóch szklanych kul. Nie lubię momentu, gdy nakłuwają mój palec, ale jakoś to znoszę. Bez tego nie mogłabym być wylosowana.
Bardzo rzadko ktoś, kogo wybierze Annie, jedzie do Kapitolu. Zazwyczaj ten zaszczyt, a raczej przekleństwo, spada na ochotników.
Gdy kartka z moim imieniem i nazwiskiem zostaje wrzucona do kuli, ustawiam się w sektorze z innymi szesnastolatkami. Patrząc na nie, robi mi się niedobrze. Wyglądają okropnie, jak sztuczne lalki. Ich sukienki są bardzo skąpe i obcisłe, eksponują każdą fałdkę tłuszczu. A dziewczyny mają tych fałdek całkiem sporo.
Po piętnastu minutach na scenę wchodzi Annie, burmistrz i Lyme, nasza mentorka. Wszyscy są wyraźnie poddenerowani, ale nikt nic do siebie nie mówi. Dwoje ludzi w białych uniformach wnosi na scenę szklane kule. Burmistrz poprawia jeszcze gniazdo, które ma na głowie i podchodzi do mikrofonu. Na początku wita wszystkich serdecznie i dziękuje za przybycie. Jakbyśmy mieli wybór. Ludzie jest bardzo dużo. Wylewają się z placu na ulice, na których zresztą też się nie mieszczą. Strażnicy Pokoju próbują ich posegregować, ale to niemożliwe.
Po wyczytaniu długiej listy zwycięzców burmistrz ustępuje miejsca Annie. Ta podchodzi do mikrofonu i nieśmiało zaczyna mówić, jaki to zaszczyt być tutaj, w "sercu Panem".
Nasza opiekunka nigdy nie ubierała się normalnie. Rok temu założyła na siebie trzy białe firanki, a dziś obwinęła się drutem i rozłożyła na nim srebrny materiał.
Rozglądam się nerwowo. Szukam Catona, jednak nigdzie nie mogę go znaleźć. Jego bracia są na swoich miejscach: Shane stoi koło pani Hadley, a Finn rozmawia ze swoim przyjacielem w rzędzie czternastolatków. W końcu dostrzegam go wśród siedemnastolatków. Uśmiecha się szyderczo patrząc na Annie, która zanurza dłoń w kartkach. Po chwili unosi jedną do góry, rozwija i czyta:
- Melinda Whitford.
Córka burmistrza.
Mała, gruba dziewczynka z uśmiechem wychodzi z grupy siedemnastolatek Nienawidzę jej. Jest pewna siebie, wie, że nie pojedzie na igrzyska. Bo niby dlaczego miałaby pojechać? Zdaje sobie sprawę, że ktoś musi się za nią zgłosić. Jest przecież córką samego burmistrza Whitforda. Następczyni władzy.
Melinda spokojnym krokiem wchodzi po schodach. Ma na sobie obcisłą, sięgającą za kolana sukienkę w kolorze zielonym i szpiczaste, skórzane pantofle. Jej przetłuszczone żółte włosy tworzą pewnego rodzaju aureolę. Annie wita ją serdecznie, jednak nie przytula się do niej, jak to ma w zwyczaju, tylko wyciąga rękę. Ta ją ściska, pokazując przy tym szponiaste paznokcie pomalowane na beżowo.
Melinda Whitford. Fuj.
Chwilę później Annie podchodzi do drugiej kuli i losuje kolejną karteczkę. Ostrożnie ją rozwija i odczytuje.
- Brian Hartwell.
Od strony sektora dorosłych słychać cichy pomruk. Brian to młody, rudy chłopiec, który podbił serca wszystkich w Dwójce. Każdy go lubi. Jest szczery, miły, ale gdy przyjdzie co do czego, umie nieźle komuś przyłożyć. Kilka razy z nim rozmawiałam, jest niesamowity. Nie przechwala się, nie mądruje, od czasu do czasu sypnie mocnym żartem.
Wchodzi na scenę szybkim krokiem. Całuje wyciągniętą dłoń Annie i kłania się nisko publiczności, dotykając przy tym cylindrem podłogi.
To oczywiste, że nie pojedzie do Kapitolu. Ludzie go tutaj potrzebują. On tutaj potrzebuje tych ludzi.
Staram się nie uśmiechać, gdy Lyme tłumaczy zasady zgłaszania się na trybuta. Nie są one znowu nadzwyczajne skomplikowane: za dziewczynę może zgłosić się dziewczyna, za chłopca chłopiec, ręka wysoko do góry i mentor wybiera spośród ochotników dwójkę reprezentantów.
Niby rok w rok dzieje się dokładnie to samo, jednak dziś jest inaczej. Atmosfera jest napięta, wszyscy milczą. Czuję się, jakbym coś przegapiła, ale nie mam pojęcia, co. Zaraz po przemowie Lyme do góry wysuwają się dwie ręce. Moja i Logana, tak jak było wcześniej ustalone.
Ze zwycięskim uśmiechem wchodzę na scenę, stukając głośno obcasami. Chcę, by wszyscy się na mnie teraz patrzyli. To mój moment. Moja chwila. Moja szansa. Za sekundę przedstawię się, podam rękę Loganowi i...
Tyle że drugim ochotnikiem wcale nie jest Logan. Tylko Cato.